Mamy koniec czerwca, a ja ze świadectwem w ręku, jak zwykle oczekuję przyjazdu cioci. Każdego roku zabiera mnie z niewielkiego miasteczka do uroczej, choć pozornie niczym szczególnym nie wyróżniającej się wioseczki.
Teren płaski i nie specjalnie malowniczy...W środku wsi umiejscowione są rozległe pastwiska (powołane do życia przez dawną spółkę pastwiskową) zwane tutaj popularnie błoniami. Za domostwami jest już ciekawiej. Stawy rybne i rozpościerający się Dunajec. Pomimo tych walorów - nie jest to jednak raj dla wędkarzy. Bazy turystycznej po prostu tu brak...
Urok tej wsi jest jednak niewątpliwy i tkwi przede wszystkim w żyjących tam ludziach. Zawsze serdeczni, radośni, gościnni, pełni humoru i życia. Przebywać w tej wsi, to zarazem doświadczać życia we wspólnocie. Cieszyła nas dzieciaków, ta prostota dnia codziennego w pracy, zabawie i nauce. A różnorodność żartów, zabaw, czy opowieści zachwycała nie tylko dzieci. Po każdym dniu zasypialiśmy szczęśliwi, spokojni i poukładani wewnętrznie.
Ulubionym miejscem naszych zabaw były błonia, na których zwykle wypasano bydło...Pamiętam "jak z sercem w gardle", biegało się przez te błonia do pobliskiego sklepiku, gdy tuż za tobą ruszało stado syczących gęsi...
A wieczorem czekała na nas największa atrakcja. Mały czy duży, młody czy stary, każdy brał udział w pogoni za chrabąszczem. Była to szczególna i swoista forma rekreacji dla tutejszej wsi. Wyposażeni w zielone lub brązowe butelki po oranżadzie, rozpoczynaliśmy chrabąszczowate zawody.
Chodziło o to, aby jak najszybciej napełnić całą butelkę złapanymi owadami. Około 20stej ludzie w zupełnej ciszy i skupieniu już kucali na trawie i czekali na pierwszy okaz. Do dziś pamiętam, jak chrabąszcze wychodziły z ziemi, a raczej podrywały się do lotu. Pierwszy, drugi, trzeci, aż nagle pojawiał się cały rój. Było ich mnóstwo. Wszyscy biegali za nimi i zręcznie uderzali je dłonią, a one zamroczone na moment, upadały na trawę. To wystarczało, aby je schwytać i wpakować do butelki. Trzeba było być szybkim i zwinnym, aby błyskawicznie napełnić swoją butelkę, bo nagle przestawały latać i to był już koniec zawodów.
Chodziło o to, aby jak najszybciej napełnić całą butelkę złapanymi owadami. Około 20stej ludzie w zupełnej ciszy i skupieniu już kucali na trawie i czekali na pierwszy okaz. Do dziś pamiętam, jak chrabąszcze wychodziły z ziemi, a raczej podrywały się do lotu. Pierwszy, drugi, trzeci, aż nagle pojawiał się cały rój. Było ich mnóstwo. Wszyscy biegali za nimi i zręcznie uderzali je dłonią, a one zamroczone na moment, upadały na trawę. To wystarczało, aby je schwytać i wpakować do butelki. Trzeba było być szybkim i zwinnym, aby błyskawicznie napełnić swoją butelkę, bo nagle przestawały latać i to był już koniec zawodów.
Długo jeszcze leżeliśmy na trawie, obsypując się złapanymi chrabąszczami, lepiąc z nich kule armatnie, czy też z uwagą obserwowaliśmy, jak po nas maszerują tymi swymi haczykowatymi, przylepnymi nóżkami. Po czym pakowaliśmy nasze okazy z powrotem do butelki. A rano będąc jeszcze w piżamach, biegliśmy prosto do kurnika, aby ptactwo skosztowało wybornego kawioru z chrabąszcza. Kury biły się o niego i walczyły między sobą. Specjalnie rzucaliśmy po jednym chrabąszczu, aby móc oglądać podwórkowe spory.
Później była piłka nożna, ręczna, koszykówka. Obecnie jest i snowboard, ale to już nie to samo. Nie te emocje i nie ten klimat. Czasami jeszcze podjeżdżam do wioseczki i z nostalgią spoglądam na zarośnięte błonia, gdzie już niczego się nie wypasa...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz